Tkwiłem
w tamtej wiosce już parę lat, nie pamiętając, kim jestem i skąd pochodzę.
Wiedziałem o sobie tylko tyle, iż nazywam się Kuroko Tetsuya. Jednak samo imię
i nazwisko nie brzmi zachęcająco, jeśli właściciel jest sam dla siebie zagadką.
Wioska
była mała i biedna. Ludziom zdarzało się tam kraść, aby mieć co włożyć do
garnka. Mimo to, okolica była naprawdę przepiękna. Lasy, pola uprawne, łąki,
wielkie, czyste jezioro. Gdy przychodziło lato, dzieci, pod okiem dorosłych,
kąpały się w nim, a ich radosne krzyki i śmiechy wypełniały całe miasteczko.
Sprawiały, że ta jedna pora roku stawała się o wiele lepsza, niż pozostałe.
Nad
samym jeziorem stał niewielki pensjonat dla przejezdnych, który swego czasu
musiał być klejnotem koronnym wśród okolicznych wiosek, jednak w czasach, gdy
mieszkałem w owej mieścinie, stracił już swój dawny urok. Z tego, co opowiadali
ludzie, wyniszczyły go niektóre z nowych rozporządzeń cesarza, które, między
innymi, sprawiły, że ludzi nie stać było na podróże handlowe, a co dopiero
prywatne. Wszyscy zapomnieli o małym, pięknym miasteczku nad jeziorem i o
dawnym szlaku, który stanowił podstawę ekonomii.
Mimo
wszystko, hotelik wciąż jako tako funkcjonował. Ściany z zewnątrz były
przybrudzone i popękane, nie wszystkie dachówki ostały się na dach, a ogród z
biegiem lat zamienił się w istną dżunglę, porośniętą chwastami. W środku
wyglądał o wiele porządniej, jednak fasada budynku z pewnością nie zachęcała
ewentualnych gości do noclegu.
Właścicielką
pensjonatu była starsza kobieta; wdowa. Zawsze ubrana w to same, czarne kimono,
przepasane tym samym, czarnym obi. Roztaczała wokół siebie zapach kulek na
mole, niemiły dla nosa. Jej twarz poorały głębokie zmarszczki, skóra poszarzała
i obwisła, a wąskie, blade usta przeważnie miała wykrzywione, bynajmniej, nie w
uśmiech. Większość ludzi w wiosce omijała ją szerokim łukiem, jednak ja lubiłem
przebywać w jej towarzystwie.
Choć
nie wiem, czy mogę tak o tym mówić.
Moja
aura jest, i była, od zawsze, dość nikła, toteż owa staruszka w zasadzie nigdy
nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności. Sprytnie to wykorzystałem,
zadomawiając się w najmniejszym pokoiku na poddaszu, w pensjonacie kobiety.
Pozostawałem niezauważony i w pewnym sensie mi to odpowiadało. Jednak tylko w
pewnym, gdyż w gruncie rzeczy czułem się… samotny. Ale o tym zaraz.
Pomieszkiwałem
więc w małym, dotkniętym przez ząb czasu, pustym pokoju na poddaszu, nie wadząc
nikomu, od czasu do czasu spełniając dobry uczynek, ponieważ w razie, gdyby
moja obecność została odkryta, nie chciałem wyjść na kompletnego darmozjada.
Moje
uczynki były różne. Raz, pod nieobecność właścicielki, wyniosłem śmieci, innym
razem nawet umyłem schody prowadzące na poddasze, a jeszcze innym, w starych
donicach przed pensjonatem, zasadziłem dość sporą liczbę roślin. Kiedy robiło
się cieplej, zieleniły się i wyrastały tak duże, że ich łodygi sięgały dużo
poza donice, uginając się tuż przy samej ziemi, lub pnąc wysoko, ku górze.
Szczególnie późną wiosną i latem, całe wklęśnięcie w ścianie pensjonatu zamieniało
się w całkiem przytulny kącik. To właśnie tam przenosiłem się na najcieplejsze
miesiące w roku.
Pewnego
dnia, na pobliskim miejskim śmietniku znalazłem prawdziwy skarb – stary
materac, który przytargałem aż do mojej kryjówki. Ustawiłem go tam tak, aby w
leniwe popołudnia móc przyglądać się radosnym dzieciom, pływającym w jeziorze
po przeciwległej stronie, tym samym sam będąc ukryty za donicami, które
skutecznie zasłaniały całą wnękę, chroniąc skutecznie przed niechcianym
wzrokiem.
Czas
mijał mi bardzo szybko. Dni na przemian stawały się coraz krótsze, aby móc
potem ustąpić coraz krótszym nocom. Liczyłem czas od lata do lata, z
niecierpliwością wyczekując cieplejszych promieni słonecznych, czy delikatnych
powiewów gorącego powietrza. Nie wiedząc właściwie nic o sobie, żyło mi się
zaskakująco łatwo. Choć samotnie. W wiosce nie miałem żadnych przyjaciół, czy
chociażby zwykłych znajomych, z którymi mógłbym zamienić choć parę słów.
Kradłem.
Kradłem dużo, choć tylko rzeczy potrzebne do utrzymania się i tylko od osób,
którym powodziło się lepiej. Ten haniebny uczynek przychodził mi zatrważająco
łatwo. Nie chcę się przechwalać, aczkolwiek z biegiem lat stałem się kimś, kogo
spokojnie można by nazwać zawodowym kieszonkowcem, choć żadną konkretniejszą
pracą się nie trudziłem. Choć, w sumie, nikt się tam niczym nie trudził. Dni
mijały jedno za drugim, ludzie rodzili się w pobliskiej przychodni w nie
sterylnych warunkach, by za chwilę w tej samej przychodni pożegnać się z tym
światem. Pod tym samym niebem, na tej samej ziemi życie toczyło się powoli i
leniwie. Każdy tam do tego przywykł. Niektórzy pracowali sami na siebie,
wzbogacając się przy tym. Inni zabierali, co mogli, a inni umierali z głodu tuż
pod domostwem najbogatszych. Śmierć stała na porządku dziennym, a ludzie
dzielili się tam na dwa typy: kradnący i okradani. Nie było wyjątków, ja także
dopasowałem się do reszty. Aż do czasu.
Warunki
sprzyjające do pracy jak najbardziej były. Lasy obfitowały zapewne w zwierzynę,
choć nikomu nie zależało, aby przyjrzeć się temu z bliska. Jezioro było pełne
ryb – na tym głównie opierali się mieszkańcy miasteczka. Czcili jezioro i dbali
o nie, ale i tak nie wykorzystywali wszystkich jego walorów. Większości nawet
nie zauważali. Pola uprawne nie były zapełniane tak, ja powinny, a ziemia nie
rodziła plonów tak obfitych, jak powinna.
Jednak
ludziom z wioski nie przeszkadzało to, jak żyli. W sumie, chyba ich to nie
obchodziło. Radosne, pełne energii dzieci z czasem dorastały, zamieniając się w
kopie swoich rodziców. Życie zataczało tam krąg i widać było dokładnie, jak
miasteczko powoli upada. A wraz z nim, upada nadzieja.
Starałem
się nie zwracać uwagi na żebraków, od których roiło się na ulicach. Dbałem
tylko o siebie, do czego całkowicie się przyzwyczaiłem. Czasem tylko pomagałem
kobiecie, do której, mimo wszystko, się przywiązałem. Właścicielka pensjonatu
nie należała do bogatszych, tak więc i jej zdarzało się przymierać głodem. W
takich chwilach zawsze nieoczekiwanie znajdowała w głębi swoich szafek choć
trochę jedzenia, za co byłem odpowiedzialny. To był mój obowiązek, który
spełniałem. Miałem wrażenie, że od tego zależy mój honor.
Raz
na jakiś czas wioskę odwiedzał ktoś przejezdny. Zazwyczaj wizyta takiej osoby
wiązała się z zyskiem, bowiem biednych nie było stać na podróże po kraju.
Miałem wtedy to szczęście, iż zazwyczaj napotykałem się na takie osobistości,
pomieszkując w hoteliku, w którym i one postanawiały się zatrzymać. Zawsze,
wiedząc o obecności dostojnego gościa w wiosce, ubierałem swoje jedyne
niezniszczone, bladoniebieskie kimono, które zaskakująco dobrze grało z moją
urodą. Tak przynajmniej mówili przejezdni.
Wszyscy
goście hotelu byli niezwykli. Zupełnie różnili się od ludzi z miasteczka. Jak
sięgam pamięcią, nigdy na mojej osobie nie skupiało się tyle uwagi, ile wtedy,
kiedy ktoś zatrzymywał się w pensjonacie. Pierwszą personą, która się tam
pojawiła, był przejezdny żołnierz, Aomine, którego darzyłem głęboką sympatią.
Stał się mi bardzo bliski i z czystym sumieniem mogę nazwać go przyjacielem.
Mimo tego, iż poświęcał mi dużo uwagi i uczucia, nasze relacje nie wyglądały do
końca tak, jak się tego spodziewałem. Wysoki, dobrze zbudowany, z
ciemo-czekoladową karnacją, bogaty, wydawał się wcieleniem jakiegoś bóstwa.
Jego włosy były krótkie, w kolorze sztormowych chmur, kiedy przybierały barwę
ciemnego granatu przeplatanego domieszką czystej, głębokiej czerni. Aomine
chciał sprawić, żebym nie widział oprócz niego świata. Codziennie zabierał mnie
na polowania do lasu, w których był świetny; nigdy nie wychodziliśmy stamtąd z
pustymi rękoma, jednak Aomine bardziej interesowało zachwalanie mojej mlecznej
i delikatnej cery, niżeli to, co było w środku. We mnie. Miałem wrażenie iż
zachwyca się mną jak jakimś egzotycznym stworzeniem, niżeli człowiekiem z krwi
i kości. Jego pobyt w miasteczku trwał siedem dni. Chciał mnie przez ten czas w
sobie rozkochać, a potem…
Nie
mam pojęcia, jakie plany miał wobec mnie Aomine, któremu głowę wciąż zaprzątały
polowania oraz inne rozrywki. Ostatecznie pożegnał mnie jak prawdziwego,
wieloletniego druha, z obietnicą szybkiego powrotu, zaraz po wojnie, jaka
szykowała się za oceanem. Ostatecznie Aomine poznał mnie jedynie z wyglądu oraz
imienia, choć i tak należy mu się uznanie, iż w ogóle mnie dostrzegł.
Ostatecznie… Aomine nigdy nie dowiedział się, że skrycie zacząłem wiązać z nim
jakąkolwiek nadzieję na lepszą przyszłość.
Kolejnym
gościem pensjonatu, którego zapamiętałem aż nazbyt dobrze, był przecudnej urody
chłopak, niejaki Kise Ryota, który zatrzymał się w naszym miasteczku tylko na
jeden nocleg. Mimo to, moja obecność w ogrodzie od razu została przez niego
wykryta. Kise usiadł na porośniętej bluszczem ławeczce obok mnie i zaczął
rozmawiać ze mną tak, jak z kimś, kogo zna się praktycznie od zawsze. Patrząc z
perspektywy czasu i jego mogę nazwać przyjacielem. Opowiadał mi, co robi u nas
w miasteczku, o tym, jaka podróż go czeka. Dążył on bowiem do stolicy naszego
państwa, aby stać się geishą. Do dziś nie ma pojęcia, któż to taki, bowiem Kise
nie raczył mi tego wytłumaczyć… Wciąż tylko mówił, mówił i mówił, a mi w
gruncie rzeczy miło słuchało się jego paplaniny. Od czasu do czasu zdarzało mu
się zapytać o mnie, co niezmiernie mnie cieszyło. Powiedziałem mu o tym, że
jestem związany z wioską i jej mieszkańcami, choć tylko trochę, że śmiało
mógłbym ruszyć dalej. Pamiętam, że zaśmiał się wtedy wdzięcznie i powiedział,
że któregoś dnia wróci tu po mnie, kiedy zostanie już geishą. Wątpię jednak, by
mówił to poważnie, choć jego złote, kocie oczy lśniły radością i obietnicą
lepszej przyszłości, a odbijające się w jego tęczówkach światło promieni
zachodzącego słońca zdawało się tylko to potwierdzać.
Następnego
dnia rano Kise pożegnał mnie serdecznym uściskiem i pocałunkiem w policzek.
Oznajmił, że tak żegnają się przyjaciele, po czym odjechał na swoim małym, białym
koniu, a jego blond włosy jeszcze przez pewien czas lśniły na horyzoncie,
dopóki jego sylwetka nie zniknęła wśród leśnej gęstwiny.
Minęło
dość dużo czasu, nim w hoteliku zjawiła się kolejna osoba. Gdy to wreszcie
miało miejsce, jej obecność nieco mnie onieśmieliła, bowiem była to pierwsza
kobieta, która zwróciła na mnie uwagę. Miała bardzo delikatną, dziewczęcą
urodę, choć przy tym dość dorodne… walory. Jej długie, różowe włosy lśniły
niezależnie od pory dnia i zastanawiałem się, czy w nocy również odbijają
światło księżyca. Momoi zatrzymała się w pensjonacie na dwa tygodnie, przy tym
prawie nic o sobie nie mówiąc. Wciąż tylko zasypywała mnie pytaniami
dotyczącymi mojej osoby, a ja po pewnym czasie nie wiedziałem, jak mam jej
odpowiadać. Mimo to, ona nie traciła mną zainteresowania. Zdarzały się i
tematy-rzeki, o których mogliśmy dyskutować godzinami. Zdawało mi się, że Momoi
wcale nie chciała jechać dalej. Bardzo ją polubiłem, bowiem w wielu kwestiach
zgadzaliśmy się ze sobą i dzięki niej nie czułem się samotny. Odkąd tylko ją
zobaczyłem, wiedziałem, że będzie moją przyjaciółką. Nie pomyliłem się.
Spędzałem z Momoi każdą wolną chwilę, aż w końcu ona oświadczyła, że mnie
kocha. Wypowiedziała to tak nagle i tak naturalnie, iż myślałem, że to tylko
mój umysł płata mi figle. Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Nie miałem pojęcia
jak ubrać w słowa to, że oprócz przyjacielskiej sympatii nie może wymagać ode
mnie żadnego silniejszego uczucia. Ona jednak zaśmiała się tylko smutno, bowiem
nie musiałem nic mówić, aby zrozumiała. Była niezwykle spostrzegawcza i bystra.
Umiała ze mnie czytać, jak z otwartej księgi, co było miłą odmianą.
—
To i tak nie szkodzi, Tetsu. Jestem zaręczona. Jadę na swój własny ślub.
Ceremonia odbędzie się za trzy dni, toteż muszę wyruszyć już jutro. Ale wiesz,
jeszcze kiedyś na pewno po ciebie przyjadę. Może kiedy mój mąż umrze? —
powiedziała wtedy i zamilkała na resztę wieczora.
Była
to chyba jedyna rzecz, jaką mi o sobie powiedziała.
Na
kolejnego gościa pensjonatu nie musiałem długo czekać. Pojawił się zaledwie
miesiąc po Momoi, a ja nie byłem pewien, czy jestem gotowy na kolejne
rozstania.
Midorima
Shintaro był lekarzem, który zatrzymał się w wiosce na cztery dni. Od razu
nawiązaliśmy nić porozumienia. Miło rozmawiało nam się o pogodzie i przyrodzie,
która otaczała nas, gdzie okiem nie spojrzeć. Opowiadał mi o swoim
odpowiedzialnym zawodzie i o tym, jakich leków najlepiej zażywać, aby skóra
dobrze prezentowała się niezależnie od pory roku. Dał mi również parę
preparatów, które polecił stosować w razie, gdybym się rozchorował.
Większość
czasu, jak spędził w pensjonacie, przebywaliśmy w jego pokoju. Był duży, chyba
największy ze wszystkich, z balkonem wychodzącym na widok jeziora. To właśnie w
nim Midorima czuł się najlepiej. Siedział przy biurku i pokazywał pismo. Nidy wcześniej nie miałem
pojęcia, co to takiego. Nie umiałem pisać, ani czytać. Nikt oprócz Midorimy
nigdy nie pokazał mi, jak należy kreślić znaki, aby zapisać, chociażby,
podstawowe informacje o sobie. Dzięki niemu poznałem jako takie podstawy,
jednak dla mnie było to i tak za dużo. Czułem się niesamowicie szczęśliwy i
wdzięczny, dlatego nie oponowałem, kiedy na pożegnanie Midorima obdarzył mnie
czułym pocałunkiem w usta. Obiecał, że wróci w drodze powrotnej, że teraz
jedzie do rodziny w potrzebie. Co innego, niż proste: „Dziękuję, jeśli będziesz
o mnie pamiętał” mogłem powiedzieć?
Niecałe
półmroku później, do naszej wioski, zarazem hoteliku, w którym pomieszkiwałem,
zawitała osobistość, która znana była w całej Japonii. Sam Akashi Seijuuro
zatrzymał się w pensjonacie, razem ze swoim kompanem, Murasakibarą Atsushim.
Łącznie przebywali w naszej miejscowości pięć dni, chcąc zaznać spokoju na
łonie natury i zebrać siły na dalszą wędrówkę w sprawach politycznych naszego
kraju.
Akashi
był synem przywódcy najpotężniejszego klanu w Japonii, który to w wielu różnych
kwestiach doradzał samemu cesarzowi. Na oko był nieco starszy ode mnie. Z
alabastrową cerą, wściekle czerwonymi włosami oraz tęczówkami barwy szkarłatu,
prezentował się niesamowicie. Jego towarzych wyglądał równie… okazale.
Doskonale zbudowany, sporo wyższy od Akashiego. Mimo to, uroku dodawały mu
włosy barwy fiołków, które kwitły na pobliskiej łące oraz niepowstrzymalne
pragnienie ciągłego jedzenia słodyczy. Murasakibara towarzyszył swojemu
paniczowi na każdym kroku, toteż również w chwili, w której się poznaliśmy.
Zaczynała
się wiosna. Na dworze robiło się coraz cieplej, dlatego coraz więcej czasu
spędzałem na dworze. Akashi zaskoczył mnie w chwili, kiedy wracałem z udanej
kradzieży. Kieszenie miałem poupychane chlebem, a pod pachą trzymałem słoik z
marmoladą – wyjątkowym rarytasem. Akashi nakazał mi oddać wszystko, co
zabrałem, po czym ugościł mnie u siebie. Urządził mi nawet posłanie w swoim pokoju.
Swoje działania tłumaczył tym, że już od pierwszej chwili poczuł do mnie
sympatię.
Moje
serce po raz kolejny zabiło szybciej, aby zostać zdradzone.
Zarówno
Akashi, jak i Murasakibara okazywali mi mnóstwo życzliwości. Pomagałem im
odpocząć najlepiej, jak tylko potrafiłem. W końcu czekała ich jeszcze długa
podróż. Pokazałem im najurokliwsze zakątki w lesie, najpiękniejsze kwiaty na
łące, najżyźniejszą ziemię na polu. W przeddzień ich odjazdu wypłynęliśmy na
środek jeziora łódką, aby móc oglądać zachód słońca za górami, które piętrzyły
się w oddali. To właśnie tam zmierzali moi nowi przyjaciele.
Nazajutrz,
o świcie, pożegnałem ich najcieplej, jak tylko potrafiłem. Nie mogli zabrać
mnie ze sobą. Tłumaczyli to powagą swojej misji i, jak wszyscy wcześniejsi,
obiecali wrócić. Akashi podarował mi przepiękne obi, wyszywane złotymi nićmi, a
Murasakibara zapas słodyczy. Zapowiedzieli również, iż zapewne jeszcze nie raz
zawitają do naszego miasteczka, aby wesprzeć mieszkańców materialnie i odnowić
dawny szlak handlowy. Oferowali aż za dużo, jednak moje nieufne serce pozostawało w rozsądnej odległości od ich
słodkich zobowiązań. Nie mogłem tak po prostu im… uwierzyć. Nie po latach
zarzekania się i rzucania słów na wiatr przez pozostałych przejezdnych, którzy
nigdy potem nie pojawili się więcej w moim życiu.
*
Każdy
przejezdny, który zwrócił na mnie swoją uwagę, stał się bliski memu sercu.
Aomine, Kise, Momoi, Midorima, Akashi, Murasakibara. Wszyscy obiecywali to
samo, a ja ślepo im wierzyłem. Aż do czasu. Dwa lata po wyjeździe Akashiego i
Murasakibary straciłem jaką kol wiek nadzieję. Pogodziłem się z tym, że do
końca pozostanę w tej wiosce bez duszy, nieszczęśliwy, bo cóż przyjemnego może
być wiecznym okradaniu biedniejszych, i…
samotny. Po dwóch latach kompletnej pustki i braku przejezdnych zdałem sobie
sprawę, że to odosobnienie sprawiało mi największy ból. I strach. Bałem się
okropnie, że może pojawić się jeszcze ktoś.
Ktoś, komu uwierzę, dla kogo stracę głowę, do kogo przywiążę się równie mocno,
jak do pozostałych, aby w finale go stracić. Nie chciałem tego. Potrafiłem
myśleć jedynie o paraliżującym mnie uczuciu wyobcowania i tego, iż jest to na pewno lepsze, niż bliskość i kłamliwe
obietnice drugiego człowieka.
Przez
cały ten czas pogodziłem się z myślą, iż jestem jak bezpański kot, którego
wszyscy przejezdni głaszczą i obdarzają chwilowym uczuciem, aby w efekcie
zostawić potem samego i zagubionego.
Jeśli
ja okazywałem komuś sympatię, nie zostawiałem go samego sobie. Dla przykładu,
pewnego dnia, kiedy czułem się wyjątkowo okropnie, podczas spaceru po lesie,
spotkałem szczeniaka. Przybłąkał się, niewiadomo skąd, i nie chciał odejść.
Nieustannie zachęcał mnie do zabawy i domagał się uwagi. Postanowiłem wziąć go
ze sobą. Ledwo było stać mnie na utrzymanie samego siebie, nie wspominając o
dodatkowym obciążeniu, jakim jest pies, jednak po prostu nie mogłem go
zostawić. Za bardzo przypominał mi… samego siebie.
Psiak
okazał się być rasy husky. Z czarno-białą, lśniącą, mięciutką sierścią i
dużymi, błękitnymi oczkami, stał się dla mnie wszystkim. Dotychczas nie miałem
nikogo, do kogo mógłbym odezwać się codziennie, a on ze spokojem mógłby mnie
wysłuchać. To zmieniło się w chwili, kiedy przygarnąłem Tetsuję numer dwa, jak
zwykłem go nazywać. Z perspektywy czasu mogę spokojnie stwierdzić, iż
posiadanie psa było bardzo ważnym krokiem do rozwoju moich relacji
międzyludzkich, które już niedługo zostały wystawione na koleją próbę…
*
Ciepły,
czerwcowy poranek. Słońce dopiero wzeszło na niebo, jednak od razu zaczęło
grzać pełną mocą. Tamtą noc spędziłem na materacu we wnęce pensjonatu, gdzie
donice osłaniały mnie od wieczornych wiatrów, a świeże powietrze pozwalało
szybko zasnąć. Rankiem obudziło mnie szczekanie. Nie miałem No.2 zbyt wiele
czasu, jednak wiedziałem, że nigdy nie budził mnie bez powodu. Wstałem szybko,
przecierając oczy. Zaspanym, niedbałym ruchem dłoni przeczesałem błękitne
włosy, których kosmyki zachodziły mi na twarz i wyszedłem ze swojej kryjówki.
Pogoda zapowiadała się bardzo dobrze. Na niebie nie było widać ani jednej
chmurki, wiał lekki wietrzyk, a ptaki wyśpiewywały swoje trele najpiękniej, jak
potrafiły.
Rozejrzałem
się dookoła. Nigdzie nie było No.2. Uznałem to za dość niepokojące, dlatego
ruszyłem przed siebie, obchodząc niemal cały pensjonat dookoła. W końcu znów
usłyszałem szczeknięcia należące do mojego pupila. Tym razem nie czekałem,
tylko od razu puściłem się biegiem przed siebie.
Stanąłem
jak wryty, gdy zauważyłem, na kogo szczeka No.2.
Przystojny.
Nieprzyzwoicie przystojny – inna myśl nie przychodziła mi do głowy. Stał jakieś
dwadzieścia stóp ode mnie i niepewnym spojrzeniem mierzył mojego futrzastego
przyjaciela. Jego włosy przypominały te Akashiego, jednak były o wiele
bardziej… nieokiełznane. Każdy kosmyk sterczał w inną stronę, a ich barwa była połączeniem
ciemno-bordowej z, iskrzącą się w promieniach słońca, czerwienią. Był wysoki,
postawny i całkiem… uroczy. No.2 chciał się z nim pobawić, jednak wciąż patrzył
na niego tak, jakby psiak zamierzał wyrządzić mu krzywdę, machając swoim
morderczo-słodkim ogonkiem.
—
Nie bój się. Ma raczej dobre zamiary — powiedziałem, unosząc lekko kąciki ust.
—
Tak? To czemu szczeka? — zapytał z wątpieniem i… spojrzał na mnie. W tamtej
chwili do reszty zatonąłem w spojrzeniu jego ciemno-czekoladowych oczu. Nogi
ugięły się pode mną, a klatkę piersiową przeszyło coś dziwnie ciepłego i
miłego.
Odchrząknąłem,
starając się zachować pozory normalności.
—
Chce się bawić.
Nieznajomy
odwzajemnił uśmiech, z zakłopotaniem pocierając tył swojej szyi.
—
Cóż… Psy to nieobliczalne stworzenia.
—
Czy ja wiem? — wzruszyłem ramionami. — No.2 jest bardzo oddany i dość słodki.
—
Tak ma na imię? — zainteresował się, podchodząc do mnie nieco bliżej. Psa
ominął szerokim łukiem.
—
Tak. Nazwałem go miesiąc temu, a już reaguje! — Nie wiem, czemu zacząłem
opowiadać o tym z takim entuzjazmem. Miałem dziwne wrażenie, że jemu mógłbym
powiedzieć wszystko. Pytanie, czy on chciałby wysłuchać.
—
Hmm… Szczwana bestia — podsumował, znów się uśmiechając. — Jak masz na imię?
—
Kuroko Tetsuya. A ty?
—
Kagami Taiga. Mieszkasz tu? — zagadnął, wskazując na pensjonat.
—
Chyba można tak to nazwać. A jeśli chodzi o ciebie, to…?
—
Znalazłem się tu przypadkiem. Jestem przejezdny i chyba zatrzymam się tu na
parę dni. — Miałem nadzieję usłyszeć inną odpowiedź. Cokolwiek, cokolwiek
innego, byle nie to. Uśmiech momentalnie zszedł mi z twarzy, a w moim wnętrzu
zagotowało się.
Nie
chciałem znów przeżywać tego samego. Nie chciałem znów… być sam.
—
Hm. W takim razie życzę miłego pobytu, Kagami-kun. Właścicielka tego pensjonatu
ceni swoje pokoje bardzo wysoko, dlatego polecam ci znalezienie czegoś innego.
Dowidzenia — powiedziałem szybko i odwróciłem się, uprzednio wołając No.2. Pies
posłusznie podążył za mną.
—
O-Oi! Poczekaj! — zawołał Kagami. Jakaś niewidzialna siła sprawiła, że go
usłuchałem. Stanąłem, wciąż odwrócony do niego tyłem i czekałem, aż się
odezwie. On zaś szybko zaszedł mi drogę i popatrzył wprost w moje oczy, mówiąc:
— Nie chcę, żebyś szedł.
A
czy ja chciałem? Czy kiedykolwiek pragnąłem samotności? Nie. Jednak w pewien
sposób, wybrałem ją. A kto wybiera samotność, jednocześnie się na nią skazuje.
Powinienem
był odejść, kiedy jeszcze w jakimś stopniu byliśmy dla siebie nieznajomi.
Niestety, nie zrobiłem tego i po raz kolejny wystawiłem się na zranienie.
—
Dobrze — westchnąłem, czując, jak w moim wnętrzu szaleje prawdziwa burza uczuć.
—
Oh, świetnie — Kagami również odetchnął, jakby z ulgą. — Wiesz, nikogo tu nie
znam. A ty, Kuroko… Wydajesz się naprawdę w porządku. Więc co, mówisz, żebym
nie wynajmował tu pokoju?
—
Co? Ja…? Ah, nie. Wynajmij tu. Tak będzie dobrze.
—
He? Ale przed chwilą…
—
To już nieważne, Kagami-kun — odparłem szybko i ponownie dokładnie mu się
przyjrzałem. Jego brwi były zabawnie rozdwojone na swoich krańcach, co mimo
wszystko, pasowało mu. Ubrany był w granatowe kimono na krótki rękaw, które
świetnie kontrastowało z kolorem jego włosów. Dzięki temu, cała postać
Kagamiego była bardzo wyraźna.
W
pewnej chwili moją uwagę przyciągnęły jego usta. Były bardzo jasne i pełne.
Wyglądały na miękkie. Ciekawe, czy były przeznaczone dla kogoś konkretnego?
—
O-okej. Cóż… Może oprowadziłbyś mnie po okolicy?
—
Jeśli chcesz. Nie idziesz się rozpakować?
—
W zasadzie… Nie posiadam niczego więcej, niż to, co widzisz. Cały dobytek
zostawiłem w domu, daleko stąd. Przy sobie mam tylko trochę grosza i… To musi
mi wystarczyć aż do stolicy.
Ruszyliśmy
wolnym krokiem przed siebie. No.2 plątał się nam pod nogami, a ja wciąż
starałem się zachować dystans. Skoro Kagami miał zamiar opuścić mnie jak
wszyscy inni, jaki sens był w tym, aby się do niego przywiązywać?
—
Po co podróżujesz do Tokio? — spytałem, niby od niechcenia. Kagami uśmiechnął
się szeroko, zupełnie inaczej, dziczej.
—
Chcę spełnić swoje marzenie. Odkąd tylko sięgam pamięcią, chciałem zostać
samurajem. Wiem, ze to nie takie proste, w końcu pochodzę ze zwykłej rodziny,
jednak… Nie mam innych planów na życie. A ty, Kuroko? Jakie masz marzenie?
Marzenie?
Zmarszczyłem nieco brwi. Nie miałem żadnych marzeń. No, poza jednym, jednak nie
zamierzałem opowiadać o nim Kagamiemu.
—
To nic takiego. Nie pragnę nic ponad to, co mam.
—
Huh, ściemniasz — roześmiał się. — Ale w porządku. Jeszcze mi powiesz.
—
Ah tak? — spytałem drwiąco. Skręciliśmy w boczną alejkę, która prowadziła do
głównej drogi w mieście. Postanowiłem zacząć „zwiedzanie” z Kagamim od rynku.
—
Zobaczysz. Mam swoje sposoby — odparł tajemniczo, zmieniając temat. Tamte słowa
głęboko zapadły mi w pamięć. — Jak długo tu mieszkasz, Kuroko?
—
Ja… Chyba od zawsze.
Wzruszyłem
ramionami. Wszyscy poprzedni przejezdni, z którymi wiązałem swoje nadzieje
również zadawali mi takie samo pytanie. Po dawkowanej odpowiedzi z mojej
strony, odpuszczali.
Jednak
Kagami zrobił coś, czego nie dokonał nikt przed nim. Dopytywał mnie o szczegóły.
—
He? Jak to chyba? Straciłeś poczucie czasu? Nie dziwię ci się. Kiedy tu
dotarłem, spokój tego miasteczka od razu wydał mi się dość niecodzienny. Chyba
nie posiadasz tu zbyt wielu trosk?
Prychnąłem
cicho.
—
Mam zaniki pamięci — powiedziałem nieco ostrzej, niż wcześniej. Chciałem
zatrzymać w ten sposób nawał pytań.
—
Naprawdę? Czego nie pamiętasz?
Irytacja
przemieniła się nagle w całkiem nieznane mi wcześniej uczucie. Czemu tak
interesowałem Kagamiego? Chciał mnie uwieść jak Aomine? A może pocałować, jak
Midorima? Nie, nie, nie, to coś innego. W tedy jeszcze nie umiałem tego ani
nazwać, ani rozpoznać.
—
Nie pamiętam niczego, prócz swojego imienia i tej wioski. Nie mam żadnych
wspomnień z dzieciństwa. Żadnych krewnych, o których wiedziałbym cokolwiek.
Jestem… sam. Z całkowitą pustką w głowie.
Kagami
zatrzymał się gwałtownie. Znów zaszedł mi drogę. Chciał, żebym spojrzał wprost
na niego, jednak ja nie mogłem. Odwróciłem spojrzenie, lekko się czerwieniąc.
Za
blisko, za blisko…
—
Nie masz tu przyjaciół?
Poczułem
gulę w gardle, którą szybko zignorowałem. Pytanie, jak każde inne, więc czemu
było mi aż tak obce?
—
Nie. Moi przyjaciele odeszli — odparłem beznamiętnie i wyminąłem Kagamiego,
których chyba wyczuł, że posunął się za daleko.
—
Przepraszam. Nie wiedziałem… Strasznie mi przykro…
—
Oni żyją! Przynajmniej, mam nadzieję — prychnąłem, powstrzymując się od
śmiechu. — Po prostu zostawili mnie tutaj, obiecując przedtem gruszki na
wierzbie.
—
A mimo to nazywasz ich przyjaciółmi?
To
pytanie pozostało bez odpowiedzi. Szliśmy dalej w ciszy, aż w końcu dotarliśmy
do centrum miasteczka. Tego dnia było tam szczególnie pusto i cicho, bowiem był
to dzień wolny od „pracy”. Przeszliśmy przez mały plac na kolejną kamienną
drogę. Minęliśmy kilka ostatnich domostw i weszliśmy na małą górkę, za którą
dalej biegła ścieżka. Po naszej lewej znajdował się lat, a po prawej, łąka.
—
Gdzie chciałbyś pójść, Kagami-kun? — spytałem. Byłem pewien, jaka odpowiedź
padnie. Wszyscy poprzedni przejezdni, którym pokazywałem okolicę, wybierali
las.
Kagami
po raz kolejny mnie zaskoczył.
—
Chodźmy przejść się po łące.
Ruszyliśmy
zatem tam, gdzie chciał. No.2 rozpoznając znajome tereny, wybiegł przed nas i
pognał przed siebie. Nie martwiłem się. Umiał sobie radzić.
—
A ty, Kagami-kun? Jak jest z tobą? Powiedz coś o sobie.
—
Hmm… Nie wiem, czy zainteresuje cię historia mojej nudnej egzystencji, ale jak
chcesz. Wspomniałem ci już wcześniej, że pochodzę z daleka. Do niedawna
mieszkałem z rodzicami, ale właściwie… Wybieram się do Tokio, bo nie mogłem tam
już wysiedzieć. Chcieli znaleźć mi żonę! Ż-o-n-ę! A ja jeszcze nic nie
osiągnąłem w życiu! Poza tym, ja… — W ostatniej chwili ugryzł się w język,
czerwieniąc intensywnie.
—
Poza tym co, Kagami-kun?
—
N-Nic! Kompletnie nic!
—
Czyżby?
Uniosłem
jedną brew. Pod naporem mojego spojrzenia Kagami spąsowiał jeszcze bardziej.
—
N-Nparawdę…! Chcę być samurajem, a nie uganiać się za… za… kobietami i… się… o
nie starać. To… To… nie dla mnie! Koniec tematu! — Oznajmił. Teraz również jego
szyja i uszy przybrały barwę dojrzałego pomidora. Uśmiechnąłem się lekko. Nie
zamierzałem całkiem odpuszczać, jednak na razie postanowiłem dać mu spokój.
—
Skoro tak mówisz… — westchnąłem. — A czym zajmowałeś się w swojej wiosce?
—
Głównie pomagałem w utrzymaniu gospodarstwa. Ono jest nieco większe, niż te
tutaj.
—
Tak. To biedna wioska, choć w zasadzie wszystkiego jest pod dostatkiem.
—
Czemu tak jest?
—
Nie mam pojęcia. Ludzie wolą kraść, niż zająć się czymś porządniejszym. Tak
jest łatwiej.
—
To paradoks. Oddałby wiele, aby móc żyć w takim miejscu…
—
Więc czemu nie zostaniesz? — wyrwało mi się, nim zdążyłem ugryźć się w język.
Tym razem to ja się zaczerwieniłem. Poczułem suchość w gardle. Nim Kagami
zdążył cokolwiek odpowiedzieć, szybko naprawiłem swój błąd: — Nieważne. Nie
odpowiadaj, Kagami-kun. W przeciwnym razie cię tu zostawię — dodałem widząc,
jak zamierza zaprotestować. Gdy dotarł do niego sens moich słów, uniósł ręce w
geście poddania.
—
Wygrałeś. Oh, to jezioro jest aż tak duże? — zapytał nagle. Dotarliśmy właśnie
w najwyższe miejsce na całej polanie. W dole widać było jezioro w całej
okazałości. Z bliska nie podejrzewało się, że zajmuje aż tak duży teren.
—
Tak. Niesamowite, prawda?
Kagami
skinął głową.
—
Nigdy nie widziałem tak pięknego jeziora. Jest takie czyste!
—
Owszem. Mieszkańcy bardzo o nie dbają. Ja także je lubię. A najbardziej
podobają mi się lilie wodne. Jest ich tam trochę, tylko trzeba wiedzieć, gdzie
szukać. Mogę ci pokazać.
—
Jasne.
Ruszyliśmy
w dół zbocza. Gdzie nie spojrzeć, kwitły kwiaty. Wyglądało to bardzo ładnie, a
sam ich zapach był na tyle oszałamiający, iż niewątpliwie każdy przejezdny
zatrzymałby się tu na chwilę, aby móc ich powąchać.
Dotarliśmy
na skraj jeziora. Czysta woda błyszczała w słońcu, rażąc nas w oczy. Musieliśmy
je mrużyć, aby móc wypatrywać w nim ryb i innych cudów, jakie się w im
znajdowały.
Zaczęliśmy
spacerować brzegiem, gdy wreszcie natrafiliśmy na miejsce, gdzie rosły białe
lilie wodne. Pokazałem je Kagamiemu z daleka, ponieważ trzeba było wejść do
pasa do wody, aby móc zerwać jakąkolwiek z ich.
Droga
powrotna zajęła nam nieco więcej czasu. Poprowadziłem Kagamiego wijącymi się
niczym górskie rzeczki, ścieżkami tak, abyśmy mogli jak najdłużej rozmawiać.
Wypytywałem go o wszystko, a on nie pozostawał mi dłużny. W pewnym momencie
zdaliśmy sobie sprawę, że jest już dawno po południu. Skurcze w żołądkach
przypominały, że czas na obiad.
Ostatecznie
znaleźliśmy się pod pensjonatem w godzinach bliższych kolacji, niż obiadu.
Kagami wszedł po schodach prowadzących do pensjonatu, a gdy zorientował się, że
nie idę za nim, zatrzymał się gwałtownie.
—
Kuroko?
—
Nie wchodzę do środka.
—
Czemu?
—
Po prostu. W lato mieszkam na dworze.
—
He? Chcesz się przeziębić? — westchnął Kagami, przyglądając mi się troskliwie. Te
spojrzenie sprawiło, że poczułem w piersi drobne ukłucie.
—
Nie przeziębię się — powiedziałem i oddaliłem. Nie chciałem, by mnie więcej
zatrzymywał. Nasza relacja zmierzała w coraz gorszym i gorszym kierunku. Nie
chciałem tego, dlatego zaszyłem się w swojej wnęce, na swoim materacu, za
swoimi kwiatami. Zjadłem drobną kolację i zostawiłem resztki dla No.2, którego
w dalszym ciągu nie było przy mnie. Podejrzewałem, że pojawi się pod wieczór.
Słońce
zaczęło zachodzić, a ja siedziałem na materacu, nie mogąc przestać myśleć o
Kagamim. Kompletnie mnie oczarował, co z jednaj strony było niezwykłe, a z
drugiej… nieco przerażające. Chciałem, ale też i nie chciałem, aby odjechał,
abym nie musiał więcej zamienić z nim ani jednego słowa.
Zasnąłem,
otulony przez ostatnie ciepłe promienie zachodzącego słońca, przedzierające się
przez liście moich zielonych roślin w wielkich, wzorzystych donicach.
Rankiem
ponownie obudziło mnie szczekanie. Wstałem, chcąc sprawdzić, co dzieje się tym
razem. Widząc Kagamiego, rzucającego szczęśliwemu No.2 patyki, uśmiechnąłem
się, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Podszedłem do czerwonowłosego i
przywitałem się:
—
Dzień dobry, Kagami-kun.
—
Aaaaa! — wrzasnął, podskakując na co najmniej metr w górę. Szybko odwrócił się
przodem do mnie. — Oh, Kuroko… Przestraszyłeś mnie. Czasem trudno cię dostrzec.
—
Wiem. Zmagam się z tym całe życie, jednak w niektórych przypadkach jest dość
wygodne.
—
Na przykład?
—
Cóż… Kiedy musze coś ukraść.
Kagami
zamierzał właśnie rzucić psiakowi kolejnego patyka, jednak zatrzymał się nagle.
—
Ty… kradniesz?
—
Tak. Jakoś muszę dawać sobie radę — mruknąłem. O tej mojej niezbyt dobrej
stronie wiedzieli tylko Atashi i Murasakibara, którzy przyłapali mnie na
gorącym uczynku. Kagami sam wymusił na mnie odpowiedź co, prawdę mówiąc, znów
mnie zaskoczyło. Poniewczasie.
—
Nie powinieneś tego robić — powiedział cicho Kagami i rzucił patyka No.2, który
też zaraz za nim popędził, zostawiając nas kompletnie samych. Poczułem się
osaczony.
—
Więc co mam robić, Kagami-kun? Zapewnisz mi przeżycie na legalnych zasadach? —
westchnąłem tylko i spuściłem wzrok na ziemię pod stopami. Zawiał wiatr, jednak
nie był on tak przyjemny, jak wczoraj. Tym razem był to zimny wiatr, który nie
zapowiadał nic dobrego.
Kagami
nie odpowiadał mi przez dłuższą chwilę. Niespodziewanie chwycił mnie za rękę i
pociągnął za sobą, do pensjonatu. Nie oponowałem. Wiedziałem, że opór na nic
się zda. Kagami poprowadził mnie za sobą po schodach na górę, drogą, którą
przemierzałem tysiące razy. Jednak nigdy jeszcze nie zostałem nią przez nikogo
zaciągnięty.
W
końcu znaleźliśmy się w pokoju, który wynajął. Jeszcze nigdy w nim nie byłem.
Nie był największy, za to całkiem przytulnie urządzony. No, i nie pachniało w
nim stęchlizną, a to już duży plus.
Kagami
posadził mnie na poduszce przy niskim, drewnianym, trochę porysowanym stoliku,
a sam zaczął krzątać się po pokoju. Po chwili postawił przede mną talerz i
sztućce, a także koszyczek z chlebem, trochę białego sera i dżem.
—
Jedz — powiedział, a jego ton głosu nie wskazywał na to, aby miał ochotę kłócić
się ze mną w tej kwestii. — Kupiłem to rano, na targu. Wczoraj go tam nie było?
—
Nie. Wczorajszy dzień był wolny od pracy — odpowiedziałem i nieśmiało
posmarowałem jedną kromkę chleba serem. Kagami spoczął naprzeciw mnie i zaczął
mi się przyglądać. Zacząłem się krępować, czego efektem było to, iż kanapka
upadła mi posmarowaną częścią na talerz.
—
Może ja to zrobię? — zaproponował Kagami, uśmiechając się lekko.
—
Sam sobie poradzę. To przez twój wzrok. Zawstydza mnie — wyznałem cicho.
—
Przepraszam, nie mogę się powstrzymać. Jesteś piękny — powiedział, a przyszło
mu to z taką łatwością, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie. Zamarłem
z kanapką w jednej dłoni, a nożem w drugiej.
—
Chcesz herbaty?
—
Ja…
—
No to pójdę zaparzyć — powiedział, a po chwili już go nie było. Zostałem w
pokoju sam, z jedzeniem, kupionym pieniądze Kagamiego. Nie ukradzionym. Muszę
przyznać, że smakowało o wiele lepiej, jeśli jedząc, nie miałem wyrzutów.
Tego
dnia Kagami nie powiedział więcej niż wstydliwego. Zachowywał się normalnie,
więc i ja się starałem. W rzeczywistości jednak nie byłem pewien, co
wcześniejsza sytuacja miała znaczyć. Intencje Kagamiego przestały być dla mnie
jasne, co zaczęło mnie krępować. Nie mogłem skupić się na rozmowie, patrząc
ukradkiem, jak gładka jest jego cera, jaką głębię skrywa jego spojrzenie, jaką
siłę muszą stanowić jego delikatne muskuły. Byłem kompletnie zdezorientowany
swoim zachowaniem, nie potrafiłem myśleć racjonalnie. Byłem pewien, że Kagami
dostrzegł zmianę w moim zachowaniu, jednak skwitował ją uśmiechem, niczym
więcej. Ta prostota pełna była sprzeczności. Pamiętam, że przez myśl przemknęło
mi wtedy: „ Jeśli on stąd wyjedzie,
zwariuję.”
Tym
razem nasza wycieczka obejmowała spacer po polu i powrót leśnymi ścieżkami.
No.2 wiernie towarzyszył nam przez całą drogę, ale kiedy dotarliśmy z powrotem
do miejskich zabudowań, oddalił się we własnym kierunku. My za to ruszyliśmy
dalej przed siebie, aż nad jezioro. Tego dnia przybyliśmy naprawdę łady kawałek
drogi. Mimo to, Kagami był zadowolony i cały czas podtrzymywał rozmowę. W
końcu, gdy znaleźliśmy się na pomoście, między nami zapadła cisza. Patrzyliśmy,
jak od story gór gromadzi się coraz więcej ciemnych chmur. Zakryły one słońce,
które właśnie zaczęło zachodzić. Chciałem, aby Kagami zobaczył ten zachód,
właśnie w tym miejscu, ze mną. Oprócz wypłynięcia na samo jezioro, była to
chyba najlepsza miejscówka na oglądanie takich widoków.
—
Kuroko… — Kagami odezwał się nagle, a ja drgnąłem. Jeszcze nie słyszałem u
niego wcześniej aż tak poważnego i oficjalnego tonu. — Chciałem podziękować ci
za te dwa dni. To… nigdy tego nie zapomnę.
Zacząłem
domyślać się, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Ani trochę mi się to nie
spodobało.
—
Kagami-kun, chyba muszę już iść. Powinienem poszukać No.2 — powiedziałem, lecz
kiedy chciałem odejść, Kagami ponownie tego dnia złapał mnie za rękę.
—
Poczekaj chwilę — poprosił, a ja nie byłem w stanie mu odmówić. Chwycił obie
moje łonie w swoje i ścisnął lekko. — Muszę wyruszyć jutro, jeśli chcę znaleźć
się w Tokio do końca miesiąca. To… To moja szansa — stwierdził dobitnie, a mi
do oczu napłynęły łzy. Nie chciałem, aby popłynęły. Za nic. — Dziś rano
słyszałem od jednego sprzedawcy, iż jego syn również udał się do stolicy,
ponieważ mają zostać tam przeprowadzone szkolenia. Ja naprawdę…
—
Puść mnie, Kagami-kun.
—
Kuroko?
—
Puść mnie — rozkazałem. Sam siebie nie poznawałem. „Co ten Kagami ze mną zrobił?” Zacząłem drżeć na całym ciele. Nie
pamiętam czy z żalu, czy z wściekłości. Kagami widząc morderczy wzrok, jaki
skierowałem w jego kierunku, puścił moje dłonie.
Jednak
to nie Kagami ponosił tu winę.
Od
początku wiedziałem, że wyjedzie. Nie spodziewałem się, że nastąpi to tak
szybko. A już szczególną zagadką było dla mnie to uczucie, które zrodziło się
we mnie w tym czasie.
Kagami
nie zrobił nic złego. Chciał się pożegnać, podziękować i… no właśnie. Chciał
odejść. Jak każdy. Kagami był taki sam, jak wszyscy, którzy mnie zostawili,
którzy obiecywali wrócić.
Kłamcy.
Odwróciłem
się gwałtownie i zostawiłem Kagamiego samego na pomoście. Nie wołał za mną.
Pozwolił mi odejść. To chyba bolało najbardziej.
Poszedłem
w jedyne miejsce, w jakim czułem się bezpiecznie. Do swojej wnęki, na swój
materac, na którym też zaraz się skuliłem. Wiatr na dworze wzmógł się, przez co
było mi zimno. Podsunąłem kolana pod brzuch i cierpliwie czekałem. Na co? Nie
miałem pojęcia. Może na Aomine, który wróci ze swojej wielkiej wyprawy, stanie
przy wejściu do mojego azylu i z zawadiackim uśmiechem oznajmi, że zabiera mnie
w góry? Tam, gdzie jest najwięcej zwierzyny łownej? A może na Kise, który wróci
i znów mnie zagada, opowiadając mi o tym, jak poszło mu w Tokio? Nie da dojść
do słowa, ale będę z tego powodu tak szczęśliwy, że tym razem to ja pocałuję go
w policzek. Równie bardzo cieszyłbym się, gdyby stanęła przede mną Momoi.
Choćby po to, aby powiedziała mi, jak bardzo szczęśliwa jest ze swoim mężem.
Mógłby to być i Midorima. Może zabrałby mnie do miasta, w którym założy swoją
własną klinikę? Może mógłbym mu jakoś pomóc? A może to Akashi i Murasakibara w
końcu zjawią się w wiosce, aby „wspomóc ją materialnie”?
Na
zewnątrz usłyszałem kroki, aż wreszcie ktoś zapukał cicho w jedną z donic,
jakby była ona drzwiami. Pogrążony we wspomnieniach, błyskawicznie rzuciłem się
ku wyjściu ze swojej kryjówki. Przede mną stał Kagami, z No.2 na rękach. Pasiak
zaczął merdać ogonem na mój widok.
—
Spotkałem go, kiedy do ciebie szedłem — wytłumaczył, przekazując mi zwierzaka.
— Zawsze bałem się psów — wyznał.
—
Dlaczego?
—
Bo kiedy byłem mały, jeden z nich ugryzł mnie, no… ekhem. Do dziś mam bliznę.
Uśmiechnąłem
się kącikiem ust, głaszcząc wiercącego się w moich ramionach No.2. Na niebie
wciąż przybywało ciemnoszarych, burzowych chmur.
W
pewnym momencie Kagami niepewnie pochylił się w moim kierunku. Jego pozycja
była wówczas… dwuznaczna. Wyglądał, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
Zmarszczył lekko brwi, jednocześnie obdarzając mnie pełnym uczucia spojrzeniem.
Jego policzki pokrył delikatny, uroczy rumieniec. Nie mogłem się powstrzymać i
dotknąłem palcami jego kości policzkowej. Jego skóra była tak miękka, jak to
sobie wyobrażałem. Zacząłem gładzić go nieśmiało po policzku, cały czas patrząc
mu przy tym w oczy.
Żaden
z nas nie zauważył, że zaczął padać deszcz.
Stanąłem
lekko na palcach, aby móc znaleźć się jeszcze bliżej Kagamiego. Czułem wyraźnie
jego zapach, który wdarł się do moich nozdrzy. Intensywny, męski, czysty.
Przestrzeń między nami ostatecznie zmniejszyła się do minimum. Kagami przyparł
mnie do ściany, jednocześnie przyciskając swoje ciało do mojego. Już po chwili
jego wargi spoczywały na moich, skubiąc je delikatnie. Jęknąłem cicho, czując
dziwnie przyjemne uczucie w podbrzuszu.
Ze
spokojnego, pełnego uczuć pocałunku przeszliśmy nagle do czegoś zupełnie
innego. Po upewnieniu się, iż ten gest nie został przeze mnie nieodpowiednio
odebrany, Kagami naparł na moje wargi językiem. Zaskoczony, otworzyłem je, co
on natychmiast wykorzystał. Wtargnął nim do moich ust, zahaczają o zęby,
łaskocząc w podniebienie, ocierając o mój własny język. Zamknąłem oczy z
przyjemności, która kompletnie przyćmiła mi racjonalne myślenie. Chciałem tylko
wciąż więcej, więcej i więcej. Świadomość, że ślina Kagamiego jest w moich
ustach nie obrzydzała mnie, a jedynie pobudzała bardziej. Wplotłem dłoń w jego
cudowne włosy, kiedy były już całkiem mokre. Zacisnąłem ją na nich mocniej,
kiedy Kagami objął mnie w pasie, jednocześnie wsuwając kolano między nogi.
Poruszył nim przez przypadek, a mną wstrząsnął gwałtowny dreszcz.
Zacząłem
rozumieć.
Pocałunki,
zapach, obecność, podniecenie, pragnienie.
Kagami
był inny. Inny niż wszyscy.
W
tamtej chwili nie przyjmowałem do wiadomości tego, iż jutro będę już sam. Znów
samotny, pozostawiony z obietnicą rzuconą ot tak. Chciałem poczuć Kagamiego
jeszcze bliżej. On, zdaje się, nie miał nic przeciwko, ponieważ zaledwie chwilę
później znaleźliśmy się, ponownie tego dnia, w jego pokoju. Pozwoliłem
Kagamiemu, aby rozebrał mnie z przemoczonego kimono. Jego ręce drżały, kiedy
rozwiązywał moje obi. W końcu poradził sobie z odplątaniem węzła i rzucił pas
na podłogę. Delikatnie, jakbym był porcelanową lalką, zsunął z moich ramion
materiał, całując odsłoniętą skórę. Westchnąłem, przyciskając jego głowę do
swojego obojczyka, na którym lekko się zassał, tworząc malinkę.
Na
zewnątrz lało. Zwróciłem na to uwagę, kiedy przypadkowo spojrzałem w okno. Całe
szczęście, że przemyciliśmy to hoteliku No.2, który spał sobie spokojnie przed
drzwiami do pokoju Kagamiego. Właścicielka pensjonatu była akurat w swoim
pokoju, który mieścił się w najodleglejszej części budynku, więc nie baliśmy
się, że możemy zostać nakryci.
—
Ka-Kagami-kun... — wyszeptałem cicho, tuż przy jego uchu. Poczułem dreszcz,
jaki nim wstrząsnął. — O co takiego chodziło ci wczoraj? — spytałem sprytnie,
przypominając sobie naszą rozmowę. — Ty... Powiedziałeś, że nie chcesz mieć
żony. I... że kobiety nie są dla ciebie.
—
Um... Ja... Ugh, naprawdę nie rozumiesz? — westchnął, ponownie całując mnie w
usta. — Wolę mężczyzn od kobiet. To... również dlatego odszedłem z domu. Nie
chciałem zawieść rodziny — powiedział, nie patrząc na mnie. Zdenerwowało mnie
to, dlatego chwyciłem go za podbródek i zmusiłem, aby spojrzał mi w oczy.
—
Czy to znaczy również... że wolisz mnie? — spytałem, z nadzieją. Moje serce
wyrywało się z klatki piersiowej i uderzyło boleśnie o żebra.
—
Tak, głuptasie. To znaczy dokładnie to — odparł i ponownie pocałował. Zachciało
mi się płakać, jednak szybko zdusiłem to w sobie.
Stopniowo
z moich warg, zaczął zsuwać się z pocałunkami coraz niżej, poprzez policzek,
żuchwę, szyję i obojczyk, który został naznaczony kolejną malinką. W końcu
poczułem jego wilgotny język na klatce piersiowej, na sutkach. Zacząłem jęczeć
i prężyć się pod nim, wrażliwy na tę pieszczotę. Przylgnąłem do Kagamiego
najbliżej, jak tylko mogłem. Zsunąłem z niego materiał kimono i również
zacząłem go całować.
Przez
cały nasz stosunek Kagami był bardzo łagodny i opiekuńczy. Czułem się przy nim
beznadziejnie bezpieczny. Każdy jego ruch zawierał w sobie uwagę i troskę –
kiedy nawilżał moje wejście śliną, kiedy wsuwał się ostrożnie w moje wnętrze,
kiedy poruszał się we mnie delikatnie. Nasze rozgrzane ciała splotły się ze
sobą. Usta pasowały do siebie idealnie – tak, jakby były dwoma dobranymi
elementami układanki.
Kagami
był tak czuły, iż właściwie nie czułem bólu. A w pewnym sensie chciałem.
Chciałem, ponieważ bałem się, iż inaczej prędko o tym zapomnę.
W
końcu Kagami miał mnie zostawić.
W
pewnym momencie nie wytrzymałem. Spod przymkniętych powiek popłynęły mi łzy, a
gdy stroskany Kagami spytał, o co chodzi, za nic nie mogłem mu odpowiedzieć.
Wytarł słoną ciesz z moich policzków i pocałował, dochodząc jednocześnie. Ja
również byłem już na skraju, a Kagami nie przestawał się poruszać, póki i ja
nie zaznałem orgazmu.
Jeszcze
długo leżeliśmy pobrudzeni nasieniem na futonie. Nie miałem siły na nic, a i
Kagami nieco się zmęczył. Chciałem zasnąć, otulony jego ciepłymi ramionami,
czując jego oddech na karku, jednak nie mogłem. Na dworze w ciąż padało i
miałem wrażenie, że pogoda na zewnątrz odzwierciedla to, co działo się we mnie.
Znajoma gula w gardle zaatakowała ponownie, a ja nie chciałem już dłużej z tym
walczyć.
—
Nie odchodź, Kagami-kun — wyszeptałem, zduszonym głosem, jednak Kagamiego
zdążył już zmorzyć sen.
Rankiem
obudziły mnie promienie słoneczne, które padały prosto na moją twarz. Czując
chłód na całym ciele, szybko otworzyłem oczy, usiadłem i zaspany rozejrzałem
się wokół.
Byłem
sam.
Ból,
jaki przeszył moje serce, nigdy nie był aż tak wielki.
Miałem
ochotę zniknąć, wtopić się w futon, na którym leżałem sam i już nigdy się stamtąd nie ruszać. Sparaliżowało mnie uczucie
pustki i bezradności. Po raz kolejny poczułem się zdradzony i oszukany, jednak
tym razem przez tego, który był mi najbliższy. Był inny niż wszyscy.
—Hej,
Kuroko, wstałeś już?
Zamarłem.
Miałem wrażenie, że moje serce również na chwilę przestało bić. Kagami stał w
drzwiach pokoju z bukietem śnieżno-białych lilii wodnych. Dolna część jego
kimona granatowego, aż do pasa, wciąż była mokra i przylegała do ciała.
—
Kagami-kun… — wyszeptałem, patrzą na niego, jak na ducha. Wtedy on podszedł do
mnie i cmoknął radośnie w usta, wręczając mi bukiet. — Co… Czemu ty… Czemu nie
odszedłeś? — wydukałem.
—
He? Gdzie mam odejść?
Pokręciłam
głową.
—
Miałeś dzisiaj ruszyć w dalszą drogę. Czemu mi to robisz…? — westchnąłem, wskazując
na kwiaty i wykonując w powietrzu nieokreślony ruch dłonią. Kagami tylko
zaśmiał się pod nosem, momentalnie czerwieniejąc.
—
Jak mógłbym cię teraz zostawić? Jesteś dla mnie… bardzo ważny, Kuroko.
Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę? — Potwierdziłem. — Spytałem, jakie jest twoje
marzenie. Nie odpowiedziałeś mi, ale ja już wiem. Nie chcesz być dłużej
samotny, mam rację?
Zatkało
mnie. Skąd Kagami o tym wiedział?
—
T-Tak…
—
Więc jest to i moje marzenie.
—
Ale jak to…! Miałeś iść do Tokio, chciałeś szkolić się na samuraja! I teraz
wszystko to porzucasz od tak sobie?! — wykrzyknąłem, dalej nie mogąc w to
uwierzyć.
—
Nie od tak sobie. Rezygnuję dla ciebie. Teraz ty jesteś moim priorytetem —
wyznał i usiadł na futonie, tuż obok mnie. — Jesteś mi potrzebny, Kuroko.
Czuję, że dalej nie będę mógł żyć bez ciebie. Poza tym, jak mógłbym odejść w
takiej chwili? Oddałeś mi się. Sprawiłeś, że straciłem dla ciebie głowę — powiedział
cicho. Zupełnie tak, jakby sam do końca w to nie dowierzał.
Uśmiechnąłem
się promiennie, mocniej ściskając w dłoniach bukiet. To była najpiękniejsza chwila
w moim życiu.
—
Ja… Nie wiem, co powiedzieć. Jestem taki szczęśliwy…!
—
Powiedz, że mnie kochasz — zasugerował Kagami, odwzajemniając mój uśmiech.
—
Kocham cię, Kagami-kun.
—
I to wystarcza mi w zupełności.
*
Kagami,
po łącznie, miesiącu spędzonym w miasteczku, zabrał mnie ze sobą w podróż.
Wspólnie zwiedziliśmy mnóstwo różnych krain. Jesteśmy szczęśliwi. Owszem,
czasem zdarzają się między nami ostrzejsze wymiany zdań, ale baj jesteśmy od siebie
uzależnieni. I już.
Kagami
nigdy nic mi nie obiecał. Przynajmniej, nie na głos. Wiem jednak, że w
rzeczywistości obiecuje mi mnóstwo rzeczy w duchu. I każdej dotrzymuje.
Na
tym właśnie polega jego inność.
Aaaaaaa kawaiii!!!!! ❤❤❤❤
OdpowiedzUsuńNareszcie kagakuro 😍😍😍
Długo czekałam na jakiekolwiek opowiadanie o tej dwójce
Powiem ci że jest super
Przez większość opowiadania było mi żal Kuroko był taki samotny...wszyscy go zostawiali
No a potem zjawił sie Kagami taki romantyczny i uroczy nie dziwie sie Kuroko ze się w nim zakochał ❤❤
Zakończenie pozytywnie mnie zaskoczyło było takie urocze aż sie uśmiechnęłam gdy czytałam 😊
Mam nadzieje ze w najbliższym czasie dodasz only love nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału
Życzę weny
Karola
Jeeej! Cieszę się, że ci się podobało :D A Only love wznowię po skończeniu Proof of love, czyli... prawdopodobnie na początku marca :)
OdpowiedzUsuńCudny, cudny, CUDNY!! Aż nie znajduje słów żeby go opisać... Dawno nie czytałam żadnego (dobrego!) kagakuro więc się nie dziw xD Kuroko jest w tym opku taki zagubiony i uroczy *.* Ale powiem ci że szkoda mi nie tylko jego, ale też Momoi. Taki ślub z przymusu to napewno nic miłego... Delikatnie mówiąc. Pozdrowionka i weny życzę! Wera
OdpowiedzUsuńDziękuję! ♥ Mega mnie uszczęśliwiłaś tymi pochlebstwami xD Chociaż sama dla siebie jestem krytyczna i muszę jeszcze masę napisać, żeby się polepszyć xD Ale, naprawdę, bardzo dziękuję :D ^^
UsuńRównież pozdrawiam i ściskam! ^^
Hehe ja to jednak głupia jestem. Zmęczona bylam po konkursie (półtorej godziny trzeba bylo czekać na wyniki, lepiej mogłam iść do domu xD ) i z rozpędu podpisałam się moim przezwiskiem, że się tak wyraze życiowym (#kreatywna wypowiedź), a nie blogowym ^.^" Więc żeby nie było niedomówień komentarz nad twoim należy do Sowy ^^"
UsuńSowa
Hahaha oki, oki, nic nie szkodzi ^^
UsuńAkurat dostałam karę na neta a rozdział miał być >.< Na szczęście już wróciłam! Rozdział przeczytany i lubię coraz bardziej ten paring >.< Kiedyś nie lubiłam Kagakuro. (Aokagi nigdy nie polubie- dwa razy seme mnie nie ciągnie)
OdpowiedzUsuńKuroko taki slodziasny i taka zagubiona owieczka w opowiadaniu~ A Kagami...No jak tu się nie zakochać ヾ(*´∀`*)ノ (sorki uwielbiam takie emotki, że tak to nazwę xD)
Zostaje nam tylko czekać na resztę twoich prac ( ^ω^)
I ogólnie mam nadzieję że nie porzucisz tego bloga NIGDY! XD
Ogólnie weny życzę i do zobaczenia w następnym opowiadaniu~
Tak dodam że myślę nad tworzeniem czegoś swojego ale raz zaczęłam Ale poczułam, że nie przygotowałam się do tego za bardzo. Może coś się pomyśli jeszcze
*gwałtownie się zapowietrza* Haaaa? Nie lubić KagaKuro? *x* Widać będę musiała tym jeszcze pospamić *>* Sprawię, że to pokochasz! :D ♥
UsuńHm hm hm... Ja również nie przepadam (mało powiedziane! xD) za AoKaga .-. Nie, nie, nie, tym panom dziękujemy ^^
Oj taaak (`・ω・´)” Są cudowne! :D Chociaż ja w ogóle uważam, iż pisanie z kimś nie ma sensu bez emotek :'D Wyrażają tyle emocji... (ღ˘⌣˘ღ) xD
Ha! Ja też mam taką nadzieję! :D Aczkolwiek naprawdę baaaardzo miło mi o tym przeczytać od ciebie! ♥
Ohhh jak świetnie! ^3^ Trzymam za ciebie kciuki i jakby coś, to daj znać :D Służę radą, pomocą, albo po prostu czytaniem xD :33 ^^
Pozdrawiam i ściskam! :*
To było ... genialne! Naprawdę! Już dawno nie czytałam takiego świetnego ff, a co dopiero z KagaKuro! To jest zdecydowanie moje ulubione! Czytalam to dziś rano i teraz, przeczytałam to jeszcze wieczorem (właściwie to jest 1 w nocy, więc ...tak nie dokońca wieczorem xd), a możesz być pewna, że przeczytam to jeszczę kilka razy, ponieważ dodałam to do ekranu głównego na telefonie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś napiszesz coś tak wspaniałego. Choć prawdę mówiąc, nie czytałam jeszcze wszystkich twoich opowiadań, więc nie mogę być pewna, że to ^^ jest pierwsze. Może napisałaś coś równie genialnego z innym parringiem? No cóż ... niewiem, więc ... ide czytać :D. Btw świetnie piszesz (co pewnie wiesz, ale chyba miło zawsze miło usłyszeć komplement o kogoś, prawda?Ja przynajmniej zawsze skaczę z radości xd, ... no chyba że nieszczery) i zazdroszczę Ci talentu ;). To ide czytać ;D
OdpowiedzUsuńOjejciu *///* Dziękuję! :DD Masz rację, wszelkie komplementy sprawiają, że człowiek się cieszy i od razu tak jakoś cieplej na sercu... :D
UsuńCóż mogę powiedzieć więcej? Zapraszam do dalszej lektury? :D
I bardzo się cieszę, że opowiadanie ci się spodobało :3 ♥
Pozdrawiam i ściskam! :D ♥
Hej,
OdpowiedzUsuńsłodko, uroczo, biedny Kuroko czół się samotny, wielu było i obiecywało, ale tylko Kagami został z nim, to właśnie Kuroko stał się jego priorytetem...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia